Dzień, w którym się zatrzymałem
Ten dzień miał nigdy nie nadejść. Tego tekstu miałem nigdy nie napisać. Porażek staram się nie wpisywać w mój styl życia. Nie pasują do propagandy sukcesu, wolności i pięknego życia, promowanego na tym blogu. Tym gorzej, że ta porażka dotyczy tego, nad czym pracowałem od wielu lat, a intensywnie od blisko roku.
Wszystko było nieźle zaplanowane. Pierwsza książka miała być tylko przetarciem, nauczką, poznaniem klimatu. Udało się. Zebrała doskonałe recenzje, świetnie się sprzedała, pomogła wielu blogerom stanąć na nogi i rozwinąć skrzydła. Druga książka miała być tą najważniejszą.
Latem przez kilka tygodni szukałem w Nowym Jorku inspiracji. Znalazłem ostatniego dnia. Wiedziałem już, jak zacząć. Jesień spędziłem na dopieszczaniu szczegółów, zbieraniu materiałów. Na początku roku poleciałem do Kenii, aby w spokoju przemyśleć spójność fabuły. W międzyczasie kilka wydawnictw zgłosiło się z ofertą współpracy, w tym jedno zagraniczne. Miałem też bardzo owocne spotkanie z agencją PR i wstępnie dogadaliśmy się odnośnie mocnej promocji książki. Byłem po słowie z ludźmi, którzy mieli zająć się szatą graficzną oraz sprawami mobilnymi. Kwestia wydania i promocji książki w Stanach była w fazie początkowej, ale też szła w dobrym kierunku.
Wszystko tak pięknie się układało.
Książka też miała się nieźle. Większość prac nad nią polegała na odrzucaniu gorszych notatek, bo materiałów mam na kilka książek. Aż kilka dni temu tak nagle, tak po prostu naszła mnie myśl, że nie czuję magii. Widzę w tej książce hit na skalę naszego kraju, ale nie widzę w niej klucza do nieśmiertelności. Obiecałem sobie, że nie wydam książki, która będzie po prostu kolejnym bestsellerem. Chcę napisać ideał. Stałem się więźniem i ofiarą własnych ambicji. Wszelkie zapowiedzi drugiej książki stają się od dziś nieaktualne.
Nie powinienem był wracać z Nowego Jorku. Byłem idiotą. Pamiętam ten dreszcz emocji i niesamowity przypływ weny, jaką dawało mi to miasto. Ta książka mogła powstać tylko tam. Zawsze taki był plan, nawet w czasach, kiedy Ameryka była poza moim zasięgiem. Przecież ja wam nawet o tym pisałem. Rok temu w „Kiedyś tam wrócę„.
To teraz was rozśmieszę. Kilka miesięcy temu na innego bloga wrzuciłem ten teledysk. Zostałem, delikatnie mówiąc, wyśmiany, że w ogóle słucham Kylie Minogue. I Jasona Donovana. Nie zaprzeczyłem, choć tak po prawdzie to nie znam ich twórczości. Pamiętam, że leciał w telewizji kilkanaście lat temu, kiedy mały Tomek dopiero zaczynał sobie marzyć, że pewnego dnia ktoś będzie chciał go czytać. Na całe dnie zamykałem się w pokoju i pisałem, pisałem, pisałem.
Zakochałem się właśnie w tym kadrze. Nie w niej. W tych drapaczach chmur, w tych kolorach wschodzącego słońca. Kolorach, jakich w naszym kraju nie ma. Pomyślałem sobie wtedy „pewnego dnia w podobnej scenerii, usiądę z samego rana i będę pisał książkę”. Zapamiętajcie to marzenie.
Rok temu byłem tak zaaferowany premierą poradnika dla blogerów, która odbyła się właśnie podczas mojego pobytu w NYC, że do głowy mi nie przyszło, że ja tam jestem nie po to, by się cieszyć tą pierwszą, ale by pisać drugą.
Depczę po płachtach papieru zerwanych ze ścian, pełnych notatek, myśli, drobnych inspiracji. Na archiwalny dysk kopiuję setki plików z materiałami do książki. Kasuję notatki głosowe z telefonu. Ściągam zdjęcia z szaf, które miały mnie inspirować. Usuwam ze swojego otoczenia rok pracy. Stracony rok. Czuję i smutek i pustkę. Nagle wszystko przestaje istnieć, a ja na powrót staje się blogerem, który w najbliższym czasie będzie pisał tylko bloga. Najbardziej żal, że wszystko już było w tak zaawansowanym stadium.
Jak ostatni idiota chciałem pewne wydarzenia przyspieszyć i zrobić po swojemu. Cieszę się, że mam w sobie wystarczająco wiele odwagi, by w porę uznać porażkę. Cieszę się, że nie pójdę na łatwiznę, nie napiszę kolejnej książki z myślą, że jak ona się nie sprzeda, to może kolejna się uda. Nie interesuje mnie sukces lokalny. Moim celem jest zawsze był cały świat.
Nic tragicznego się nie stało. Zmarnowałem rok. Bywa. I tak mam piękne życie, oba blogi funkcjonują lepiej niż kiedykolwiek, a od paru miesięcy kocham oba taką samą miłością. No może trochę bardziej esiątko, bo zawsze kochałem je bardziej. Wszystko, co muszę teraz zrobić, to wrócić do Nowego Jorku i napisać książkę. Nie potrafię wytłumaczyć tego racjonalnie, może to głupia autosugestia zakorzeniona we mnie przez lata życia marzeniami, ale jestem przekonany, że powrót tam jest odpowiedzią na wszystko. Wiem, ze od razu złapię wenę. Mam wszystko, co potrzebne do książki, poza iskrą inspiracji. Potrzebuję nie więcej jak paru tygodni, by poskładać ją do kupy i stworzyć coś wielkiego. Najpóźniej za 3 miesiące kupię bilet w jedną stronę i nie wrócę stamtąd, dopóki nie będę miał w rękach najlepszej książki na świecie.
PS Powyższy wpis powstał w 2013 roku. Musiały minąć jeszcze 2 lata, abym był w stanie napisać swoją wymarzoną książkę. „THORN” jest już w sprzedaży tylko w jednym miejscu na świecie.